Mam dosyć Widząc na ulicy brudnego, zaniedbanego bezdomnego, często myślimy: menel, pijak albo ćpun. Błyskawicznie tworzymy też wygodną historyjkę: wszystko przepił, rodzina pozbyła się pasożyta, wyszedł z więzienia i niech teraz cierpi. Spotykając taką osobę, rozpoczynamy przedziwny rytuał: nerwowo szukamy kluczyków od samochodu, telefonu albo z zainteresowaniem oglądamy wystawę.

Wszystko po to, aby nie spojrzeć temu człowiekowi w oczy, uspokoić sumienie, że mu nie pomogliśmy. Jak dzieci zakrywamy oczy i wmawiamy sobie, że problem nie istnieje.

POSZUKIWANIE NOCLEGU

Ta kwietniowa noc 1994 roku była bardzo chłodna. Przed godziną minęła północ, a ja snułem się wąskimi uliczkami starego Krakowa. Na pierwszy rzut oka wyglądałem jak młody biznesmen, który właśnie wrócił z delegacji: długi granatowy płaszcz znanej firmy, markowe buty, czarna teczka i trzydniowy zarost. Ale to były tylko pozory. Tak naprawdę byłem brudny, zmarznięty, głodny i… bezdomny. Nie szukałem rozrywki po pracy, lecz jakiegoś miejsca na nocleg. Z dworca mnie wygoniono, a chłód nie pozwalał choć chwilę zdrzemnąć się na ławce w parku. Pieniędzy też już nie miałem, nawet na odebranie plecaka z ubraniami z kolejowej przechowalni czy kupienie choćby połówki chleba. Moja teczka też była pusta. A jeszcze trzy miesiące wcześniej nosiłem w niej gazety z aktualnymi notowaniami spółek na warszawskiej giełdzie, zeszyty z analizami, prognozami, zapiski. Dumnie ściskałem ją, wsiadając do taksówki pod domem, i nie odstawiałem jej nawet w restauracji. Wystarczył jeden błąd spowodowany zbytnim ryzykiem, chciwością, głupotą… Pozostały długi, wierzyciele, wstyd i ucieczka przed tym wszystkim do innego miasta.
Postanowiłem znaleźć nocleg w jakimś pustostanie. Skrajnie zmęczony trafiłem na remontowaną kamienicę naprzeciw teatru im. Słowackiego. Była ogrodzona parkanem z żółtą tabliczką „Teren budowy. Wstęp wzbroniony”. Sam fakt złamania tego zakazu był dla mnie nie lada wyzwaniem — miałem wrażenie, że wszyscy mieszkańcy pobliskich domów patrzą na mnie i tylko czekają na wezwanie policji, gdy zniknę za ogrodzeniem. Serce waliło mi jak młot. Mimo to wszedłem. W budynku nie było drzwi, okien, instalacji — praktycznie gołe ściany. Jedno z pomieszczeń na piętrze pasowało na „sypialnię”. Była to spora sala z jednym tylko małym otworem po oknie, dzięki czemu nie hulał po niej wiatr. Na podłodze walało się dużo pustych worków po wapnie i cemencie, leżało trochę desek. W rogu sterta piachu. Wygrzebałem w niej dziurę i rozpaliłem w niej małe ognisko. Nikt, kto w każdej chwili może podejść do ciepłego kaloryfera, pieca czy kominka, nie zdaje sobie sprawy, ile dla bezdomnego znaczy ten gorący migoczący płomyk. Z namaszczeniem otoczyłem go rękoma, delikatnie dokładałem kolejne kawałki papieru, drewienka. Stopniowo z dołka wydobywało się coraz więcej ciepła. Stanąłem nad nim i rozchylając poły płaszcza, łapałem rozgrzane powietrze „do środka”. Było mi coraz przyjemniej. Przez tę błogość i zmęczenie zrobiłem się senny, ale bałem się, że jeśli choć na moment usnę, to nigdy więcej się nie obudzę, bo umrę z wychłodzenia. W pewnym momencie dobiegł mnie hałas od strony schodów. Czterech lub pięciu wyraźnie wstawionych „młodzieńców”. Zapewne wracali z imprezy. Kopali cegły, krzyczeli. Bardzo się bałem. Znaleźli mnie. Usiłowałem nie patrzeć w ich stronę. Skupiłem się na przypomnieniu sobie mojego bezpiecznego pokoju w Warszawie. Marzyłem o łóżku, poduszce, ciepłej kołdrze. Tak bardzo pragnąłem w jakiś cudowny sposób przenieść się tam.
— Co tu robisz? — rzucił któryś z nich w moją stronę.
— Mieszkam — odpowiedziałem z trudem, zastanawiając się, czy najpierw mnie kopną, czy uderzą czymś w głowę. Ale nic takiego się nie wydarzyło. Jak szybko się pojawili, tak szybko wyszli. Po tych odwiedzinach odechciało mi się spać.

NAKARMIENIE GŁODNEGO

Rano opuściłem budynek. Byłem obolały i mdliło mnie. Chyba podświadomie skierowałem się w stronę sklepu spożywczego. Kręciłem się przed drzwiami, patrzyłem na wystawę i torturowałem zmysły widokiem jedzenia. Czułem w ustach smak rumianej, jeszcze ciepłej skórki od chleba. Z sekundy na sekundę coraz bardziej popadałem w głodowy amok. Jednak nie potrafiłem podejść do przechodniów i poprosić o kupienie czegoś do jedzenia, a tym bardziej ukraść choćby kajzerki. Co za bzdura! Niedawno bez mrugnięcia okiem, jednym słowem „kupuj” inwestowałem i ryzykowałem grube pieniądze, a bałem się poprosić o kupienie mi rogalika!
Zrezygnowałem z męczarni. Śmierdzący dymem, brudny, osłabiony i odwodniony, omijany łukiem przez ludzi dotarłem do Rynku, usiadłem pod pomnikiem Mickiewicza i utonąłem w beznadziejności. Obok mnie przechodnie karmili gołębie. Zazdrościłem im. Nie ludziom — ptakom. Też byłem głodny, lecz mnie nikt nie karmił.
Nagle ktoś spłoszył ptaki. To grupa młodych ludzi kolorowo ubranych w dredach i z gitarą zbliżyła się do pomnika. Jeden z chłopaków zdjął czapkę i tak łatwo, jak mówi się dzień dobry, podchodził do obcych ludzi i… zbierał na wino. Nie udawał, że na jedzenie, leki czy mieszkanie. Mówił wprost, uśmiechając się:
— Zbieramy na wino! Zbieramy na wino! Dziękuję!
Podszedł także do mnie. Nie podnosząc wzroku, odpowiedziałem:
— Wspomógłbym was, ale nie mam pieniędzy nawet na jedzenie.
Sam się zdziwiłem, że takie złożone zdanie udało mi się wypowiedzieć.
— No co ty, poważnie? — chłopak przestał się uśmiechać, a głos mu spoważniał.
— Jestem głodny od paru dni — mówiąc to, uniosłem głowę i spojrzałem na niego.
— Siedź tu i nigdzie nie idź — polecił stanowczo i poszedł do reszty grupy. Coś im mówił, co chwila zerkając w moją stronę.
Ciekawe gdzie i po co miałbym chodzić — pomyślałem i wróciłem do obserwacji gołębi, które zaczęły wracać na śniadanie. Nie dość, że były takie grube, to jeszcze opychały się ziarnem. Bezczelne ptaszyska. Takie tłuste, najedzone, szczęśliwe…
— Masz i jedz. Tylko powoli! — odezwał się chłopak, podając mi pół bochenka chleba, litrową torebkę mleka i batonik czekoladowy. — Tylko na tyle starczyło, a na wino zaraz i tak nazbieramy. No jedz! — dodał z uśmiechem.
Nie wytrzymałem i po policzkach popłynęły mi łzy. Długo przeżuwałem każdy kęs. Ożyłem. Chciałem podziękować, ale zajęty jedzeniem, nawet nie zauważyłem, kiedy cała grupa odeszła. Mam tylko nadzieję, że dostrzegli moje łzy, które przemówiły dobitniej niż słowa, że był to bezinteresowny akt miłości bliźniego.

PRACA

Nadal nie miałem gdzie mieszkać. Pogoda była paskudna, padał deszcz ze śniegiem. Musiałem znaleźć jakieś suche schronienie na resztę dnia. Przypomniałem sobie pewien pub o wymownej nazwie „Elita”, w którym kiedyś bywałem. Odnalazłem wąską bramę na ulicy Grodzkiej, pokonałem kilkanaście schodów w dół do piwnicy i znalazłem się w krainie dymu papierosowego i oparów piwa. Spojrzałem w lustro na ścianie. Tragedia. Sine oczodoły, zarost, brud. Przy schodach była toaleta, więc z satysfakcją chociaż umyłem ręce i twarz w ciepłej wodzie. Nieco odświeżony podszedłem do baru. Za nim stał człowiek, którego pamiętałem z poprzednich wizyt. Miał trochę wątpliwości, czy naprawdę rozmawia z tym samym Michałem, który płacił za rezerwację całej sali tylko po to, by nikt mu nie przeszkadzał napić się piwa z dziewczyną. W końcu mnie poznał. Dostałem gorącą herbatę i kawałek sera. Lokal był pusty i pierwszy raz od wielu dni mogłem się wygadać. W ramach odwdzięczenia się umyłem toaletę i pozamiatałem w szatni. Te porządki zrobiły na szefie pubu takie wrażenie, że po rozmowie z barmanem zaproponował mi, żebym opiekował się tymi pomieszczeniami, a napiwki będą moją zapłatą. Tego samego dnia zarobiłem pierwsze pieniądze. Tej nocy nie musiałem już szukać pustostanu — barman zaprosił mnie do siebie. Wykąpałem się. Ogoliłem. Zjadłem gorącą zupę. Dostałem śpiwór, nową bieliznę i koszulę. Wyprałem spodnie, aby przeschły przez noc. Luksus. Znowu pomógł mi obcy człowiek. Dwa tygodnie później dostałem umowę, awansowałem i wynająłem mieszkanie. Odbiłem się od dna.

BEZ HAPPY ENDU?

Gdybym napisał, że te przeżycia nauczyły mnie szacunku do jedzenia, wiary w Boga, zaufania do ludzi — byłby to świetny happy end. Tak się jednak nie stało. Szybko zapomniałem co to głód. Kupowałem bez opamiętania wszystko, na co miałem ochotę. A potem wyrzucałem zbędne produkty, aby zrobić miejsce dla nowych. Nawet mój pies wyglądał bardzo okazale, bo jadł takie potrawy, których wiele osób na oczy nie widziało. Gdy teraz o tym myślę, wstydzę się. Snob, bufon, egoista — to dość łagodne określenia, których mógłbym użyć na opisanie samego siebie jeszcze sprzed kilku lat. Obecnie uczę się pamiętać, że nie jestem jedyny na świecie. Kilka miesięcy temu wraz kilkoma osobami założyłem grupę „Serce w kratkę”. Pomagamy głównie dzieciom, wysyłając im paczki z jedzeniem, ubraniami, książkami. Spłacam długi, których ani sądy, ani komornicy nie byliby w stanie ode mnie wyegzekwować. To są długi serca i sumienia. Dopiero po dwudziestu latach doceniłem nauki z życia na ulicy. Nawet gdy nie mam nic, mam dosyć, aby podzielić się tym z innymi, choćby dobrym słowem i modlitwą.
Dopiero teraz jestem pewny, kto mnie wtedy nakarmił, ogrzał i otoczył opieką. Tak troszczy się Bóg nawet o tych, którzy zapomnieli o Jego miłości i istnieniu.

Michał Leśniak

Źródło: „Znaki Czasu” 02/2014